Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Koalicja z LPR to był błąd

Treść

Z Markiem Jurkiem, liderem Prawicy Rzeczypospolitej, marszałkiem Sejmu V kadencji, rozmawia Grzegorz Lipka Zaskoczyły Pana wyniki wyborów? - To był niestety plebiscyt sympatii i antypatii do rządu Jarosława Kaczyńskiego. Kampania jako plebiscyt to był bardzo zły pomysł. Uważam nadal, tak jak mówiłem w przemówieniu podczas debaty o przerwaniu kadencji Sejmu, że należało szukać większości i wybory przeprowadzić wokół wielkich spraw programowych, gdzie PiS nie byłoby samo. Poza tym PiS nie powinno było budować polityki wyłącznie na przewadze siły, ale budując szersze porozumienie. Efekt jest taki, że wynik wyborów dał miażdżącą przewagę Platformie. Poniekąd potwierdził się pewien mechanizm znany z różnych krajów europejskich. Już w 1993 r. w Polsce przy rządzie Hanny Suchockiej, potem przy rządach Aznara w Hiszpanii i Orbana na Węgrzech, obserwowaliśmy, że duży konflikt polityczny może spowodować aktywizację wcześniejszych absencjonistów, którzy oddają głos przeciw. Należało działać tak, aby tej sytuacji uniknąć, po prostu prowadząc spokojniejszą politykę. Premierowi zależało na wyeliminowaniu innych ugrupowań prawicowych. - Jarosław Kaczyński, zamiast szukać sprzymierzeńców, postawił znak równości między IV Rzecząpospolitą a swoją partią. Efekt był fatalny dla IV RP. PiS nie osiągnęło też swojego minimalnego celu - 185 mandatów, co pozwoliłoby na kontrolowanie przez prezydenta działalności rządu przy pomocy weta. Wygrana PO nie musi oznaczać uspokojenia sytuacji politycznej. - Spodziewam się, że sytuacja przyniesie dalszy konflikt polityczny, ponieważ nowy rząd PO będzie walczył o przejęcie kontroli nad instytucjami zbudowanymi czy też opanowanymi przez PiS. Myślę, że będzie bardzo poważny konflikt o CBA i media. W demokracji istnieją dwa trwałe wymiary polityki: konstytucja i konsensus. Tylko zmiany, które nabierają cech konstytucyjnych, albo te, dla których pozyskuje się oponentów, są trwałe. Reszta to polityka doraźna. Teraz w Sejmie jedyną reprezentacją prawicy jest Prawo i Sprawiedliwość. - To niedobra sytuacja. Już negocjacje traktatu europejskiego pokazały, że wewnątrz PiS nie ma już środowisk, które byłyby gotowe podjąć inicjatywę obrony chrześcijańskiego charakteru polskiej obecności w Unii Europejskiej. Cywilizacja chrześcijańska i kultura życia wymagają aktywnego zaangażowania politycznego. W tym parlamencie ośrodka takiej inicjatywy politycznej nie będzie. Ruch chrześcijańsko-konserwatywny będzie musiał działać poprzez opinię publiczną. Ustępujący rząd pozostawił swoim następcom pewne prezenty. Mam na myśli traktat europejski - w tej chwili, w jakim kształcie został zaakceptowany, w pełni może zostać przyjęty przez rząd Platformy. I nie będzie tu żadnego sporu ideowego. Wstęp do traktatu postkonstytucyjnego świadomie ignoruje chrześcijański charakter Europy. Nie wystąpiliśmy w tym traktacie na rzecz praw rodziny. Nie podjęto też zabiegów o rzeczywiste dowody solidarności w innych regulacjach europejskich, co powinno towarzyszyć akceptacji traktatu. To wszystko niestety nie musi być już przedmiotem sporu z nowym rządem, gdyż zaakceptował to rząd obecnie ustępujący. Odejście z PiS nie było błędem? - Rezygnacja z funkcji marszałka Sejmu była konieczna dla potwierdzenia realizmu i odpowiedzialności prac konstytucyjnych. Podjęliśmy działanie, które mogło zakończyć się powodzeniem. Kierownictwa dwóch wielkich partii to zepsuły. Wcześniej wielokrotnie apelowałem do Jarosława Kaczyńskiego o zaniechanie tej obstrukcji. A odejście z PiS było konieczne, skoro premier uzurpował sobie prawo do cenzurowania zaangażowania chrześcijańskiego, a nawet chciał uniemożliwić debatę w gronie parlamentarzystów na ten temat. Obecność w PiS oznaczałaby faktyczną akceptację tego stanu rzeczy. Uważałem, że bardziej skutecznie mogę wpływać z zewnątrz na politykę polską, w tym politykę PiS. Przecież jako Prawica Rzeczypospolitej osiągnęliśmy trwałe zmniejszenie podatków dla rodzin wychowujących dzieci. Te pieniądze (ok. 5 mld zł rocznie) na trwałe pozostaną już w dyspozycji tych, którzy je zarobili dla swoich dzieci. Nakłoniliśmy też rząd do odwołania się w sprawach krzywdzących Polskę wyroków Trybunału Praw Człowieka. Było to możliwe, bo odwoływaliśmy się do PiS poprzez opinię publiczną. Jak Pan ocenia wspólny start z LPR? - Jako błąd. Uważałem jednak, że nasi koledzy startujący do Sejmu wykonali ważną pracę. Szczególnie ważne były jednak wybory do Senatu, gdzie wystąpiliśmy samodzielnie. Te wybory pokazały realność poparcia społecznego dla naszych poglądów. Ja sam, zdobywając 56 tys. głosów, znalazłem się wśród pierwszych pięciu kandydatów w Piotrkowie i Skierniewicach, wraz z dwoma kandydatami PiS i dwoma PO. Zająłem w tym gronie niestety czwarte miejsce. Nasi koledzy: Marian Piłka, Lucyna Wiśniewska, Adam Biela, Mieczysław Maziarz, zdobyli znaczące, blisko 10-procentowe wyniki. Małgorzata Bartyzel na trudnym terenie łódzkim zdobyła ponad 5 procent. Ci ludzie, którzy na nas głosowali, mają prawo, aby ich poglądy były reprezentowane w życiu publicznym, a my przyjęliśmy zobowiązanie, żeby to robić. Plany na przyszłość? - Za półtora roku są bardzo znaczące dla naszej działalności wybory europejskie. Walczymy o to, aby Polska w polityce europejskiej zajmowała stanowisko samodzielne i jednocześnie twórcze, prezentujące własne koncepcje solidarności i współpracy europejskiej z respektem dla praw narodów i dziedzictwa chrześcijańskiego. To będzie ważny próg naszej pracy. Kontynuujemy organizację struktur. Mamy wśród nas wiele osób czynnych w debacie publicznej. Działaliśmy już w takich warunkach i nie był to czas zmarnowany. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2007-10-23

Autor: wa